Falafele
Miałam napisać o tym, co przeczytałam (dużo!), co obejrzałam (ciut), gdzie byłam i co tam widziałam (ho, ho), ale będzie o garach.
Hasło: falafel, taki prawdziwy, z suchej ciecierzycy
(czy to to samo co cieciorka?). Korzystałam z trzech przepisów: Jadłonomia,
Kwestia smaku i White plate. Najpierw ciecierzycę trzeba namoczyć, najlepiej
przez 12 godzin (przez noc), ale nie dłużej, bo, jak ostrzegają niektórzy, może
zacząć fermentować, zwłaszcza jeśli jest ciepło. Nasuwa się pytania, czy, aby
zapobiec ewentualnej fermentacji, nie można by procesu moczenia zamknąć w
lodówce? Niestety, nie znalazłam na to pytanie odpowiedzi, tak samo jak na
inne: czy do przygotowania placuszków/kotlecików trzeba przystąpić zaraz po
odcedzeniu ciecierzycy, czy też można odcedzoną przechować jakiś czas w lodówce.
To dość ważne, bo jeżeli taka opcja nie wchodzi w grę, to przygotowanie
falafeli staje się przede wszystkim wyzwaniem logistycznym – żeby w miarę dokładnie
po 12 godzinach,
czyli rano, zaraz przystąpić do mielenia i lepienia. Moim zdaniem można spokojnie
włożyć odsączoną ciecierzycę do lodówki, ale pierwszy raz nie chciałam
ryzykować i postępowałam kanonicznie.
A zatem ciecierzyca namoczona. Spróbowałam i muszę powiedzieć,
że na surowo bardzo mi zasmakowała, trochę jak dojrzały zielony groszek.
Korzystałam z kilku przepisów, bo np. Jadłonmia podaje tylko ilości
poszczególnych przypraw, a ja kupiłam mieszankę do falafeli. Kupiłam w specjalnym
sklepiku z przyprawami, gdzie sami mielą i sporządzają mieszanki, więc chyba
ok. Proporcje gotowej mieszanki wzięłam z Kwestii smaku, a z White plate pomysł,
żeby przyprawy wymieszać z namoczoną ciecierzycą i razem zmielić. Zmieliłam w
maszynie razem z cebulą i czosnkiem, dodałam natkę pietruszki (nie dawałam
kolendry, bo nie przepadam), sól i sodę, odstawiłam do lodówki, umyłam maszynę
do mielenia, wypiłam herbatę i przystąpiłam do smażenia i pieczenia. Bo tak
sobie umyśliłam, żeby część upiec i przekonać się, które lepsze (na zdjęciu
smażące się na patelni). Jedzone na świeżo lepsze są smażone, ale odgrzewane
następnego dnia (w piekarniku, w naczyniu z odrobiną wody na dnie i pod
przykryciem) oba smakowały tak samo dobrze.
W każdym razie wchodzą do domowego menu. Są też pyszne na
zimno, jako przekąska, śniadanie albo piknikowo. Wykonanie jest proste, choć
wymaga czasu i narzędzi, warto za jednym zamachem zrobić więcej – nie próbowałam
tym razem, ale myślę, że bez problemu można je zamrozić. Oczywiście, że
najlepsze są prosto z patelni – i tak we wszystkich serwisach piszą: podawać
natychmiast po usmażeniu. Jak najbardziej, pod warunkiem, że osoby zasiadające
przy stole są domownikami, bo unoszący się zapach smażeniny (nie do uniknięcia
przy najlepszym wyciągu) raczej dyskwalifikuje ten świeży przysmak jako danie
na proszony obiad. Ale odgrzewane są również bardzo dobre. Dziś spróbuję z
sosem tahini J
Falafele, ta nazwa skojarzyła mi się z makaronem 😁
OdpowiedzUsuńMakaron to farfalle - kokardki :-)))
OdpowiedzUsuń