Majówka

Pogoda była koszmarna. Ja nie jestem meteopatką, rzadko narzekam na pogodę – no chyba że na upały – ale to, co działo się u nas przez ostatnie kilka dni było naprawdę mocnym uderzeniem. Jeszcze w piątek udało się podreptać, w sobotę też, choć już było bardzo zimno (ale słonecznie), w niedzielę nawet nie została podjęta próba, w poniedziałek owszem – zaplanowana trasa po sopockich lasach, jednak zaraz na jej początku zaatakował nas ciężki grad, więc się poddaliśmy. Sam grad nie jest niczym przerażającym, ale M. był stanowczo za lekko ubrany i bez kaptura, a ja miałam kiepskie buty jak na błoto, które natychmiast się ładnie umięsiło dookoła. Mając świadomość moich skłonności po poślizgnięć, wolałam nie ryzykować i wróciliśmy do domu. Gdzie grzecznie czekały książeczki i bakłażany.  

O książeczkach innym razem, dziś o bakłażanie. W końcu zrobiłam parmigianę! To obłędne danie jadłam po raz pierwszy chyba w Pawii, w każdym razie dość późno w procesie moich italskich wypraw. Potem zawsze, jeśli tylko było w karcie, braliśmy je jako antipasto jedno na spółkę (uno per due), bo to jest dosyć sycące i kaloryczne. Kiedyś trafiłam nawet w Polsce, na jakimś targu ekologicznym, ale nie było smaczne. Zdopingował mnie przepis Pawła Bravo, podjęłam wyzwanie! On, oprócz podstawionej, podaje dwie wersje nieco lżejsze – plastry bakłażana można opiec w piekarniku albo na suchej patelni (uczciwie dodam, że pisze też: „znam takich, którzy wzmacniają moc tej [potrawy] […] dokładając […] warstwę szynki”). Ja postanowiłam zrobić wersję kanoniczną (ale będę próbowała też tych lżejszych). Wyszło obłędnie pyszne! Po zjedzeniu pieczywem wycieraliśmy resztki sosu – zupełnie jak Włosi!

A oto ona  parmigiana doi melanzane



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wakacje

Podwójne 500

Cortona