Obejrzane / Monteverdi
Jakiś czas temu rozmawiałam z K. Ona bardzo dużo czyta, co prawda na ogół zupełnie
inne rzeczy niż ja, ale łączy nas zamiłowania do opasłych tomów. Powiedziała,
że nie umie – nie może? – usiąść z książką w ciągu dnia w fotelu czy na
kanapie, czyta w łóżku, przed zaśnięciem i po przebudzeniu. Uświadomiłam sobie,
że z kolei ja nie umiem usiąść przed telewizorem i go oglądać. Naprawdę nie
wiem, na czym to polega. Czasem widzę w programie nawet w miarę interesujące filmy
czy też inne pozycje, np. na TVPK, nawet zapisuję (tzn. robię zdjęcie), ale jak
przychodzi czas, to nic z tego nie wychodzi. Mam sporo filmów nagrane, tego też
nie oglądam. Wczoraj się przełamałam i obejrzałam film dokumentalny Monteverdi. U źródeł opery. Film
produkcji francuskiej, co wzbudziło niejakie obawy, które poi części się sprawdziły.
W skrócie – fajny film, dobrze się oglądało, ale nic więcej.
Fatalne była bardzo duża różnica pomiędzy natężeniem dźwięku lektora a
ścieżki filmowej, czyli jak lektora się słuchało normalnie, to muzyka była
cicho, a jak zgłaśniałam, żeby muzyka była pełniejsza, to lektora nie dało się
słuchać. Było trochę kiksów – może na skutek nie dość starannego tłumaczenia,
np. że pierwsze publiczne, biletowane przedstawienie operowe w Wenecji (i w
ogóle, czyli we wszechświecie) miało miejsce w 1647 roku, co raczej jest
niemożliwe, bo Monteverdi zmarł w 1643, a zdążył w teatrach „publicznych” w
Wenecji wystawić trzy dzieła, które dziś nazywamy operą (chodziło, jak
sprawdziłam, o rok 1637). Padło też w filmie, że został wygnany z Mantui,
co jest bzdurą na resorach. Przed śmiercią chciał
odwiedzić jeszcze Mantuę, bo chociaż czuł się tam lekceważony i niedostatecznie
wynagradzany (acz zawsze doceniany), w przeciwieństwie do Wenecji, gdzie
szacunek i uznanie szły w parze z godnymi warunkami finansowymi, to jednak właśnie
w Mantui rozwinął swój geniusz, tam się ożenił i to był okres
szczęśliwy w jego życiu osobistym, tam był młody, a dwór
Gonzagów wtedy to było naprawdę coś. Nie wiadomo, czy mu się udało
pojechać do Mantui w ostatnim okresie życia, są przesłanki, że tak, ale
nie ma „twardych” dowodów. W każdym razie był tam oczekiwany, a podczas wcześniejszych wizyt,
przyjmowany z wielkimi honorami. W powieści Macieja Hena Solfatara pojawia się epizodycznie w Mantui, już jako kapelmistrz
od św. Marka w Wenecji. To pewnie chodzi o tę ostatnią, niepotwierdzoną
archiwalnie wizytę. Do końca życia wyrażał szacunek dla rodziny Gonzagów (ale i
żale, upominał się o zaległe wypłaty i obiecane niegdyś apanaże), której
świetność pod koniec życia Monteverdiego była zaledwie cieniem tej z czasów
jego rezydencji w Mantui, a mantuański dwór podejmował starania o jego powrót. Starania
może niezbyt energiczne, bo nierokujące powodzenia z uwagi na fakt, że
piastowane przez Monteverdiego stanowisko kapelmistrza bazyliki San Marco w
Wenecji było bodaj najbardziej prestiżowym i najlepiej płatnym stanowiskiem dla muzyka w
całych Włoszech (może z wyjątkiem Rzymu), a jego obsadzenie było w Wenecji
sprawą pierwszej wagi. Decydowała rada dożów po dokładnym sprawdzeniu kandydata,
przesłuchaniach, analizie prób kompozycji, itp. Monteverdi dostał to stanowisko
bodaj jednogłośnie, doceniono go i oceniono wysoko – z tego się nie rezygnuje. O
tym w filmie nie było, tak jak nic o latach mantuańskich i wcześniejszych.
W podtytule filmu figurował Orfeusz, a skoro tak, to spodziewałam się fragmentów ikonicznych już przedstawień, o których pisze choćby Dariusz Czaja w Cenie sztuki (też w „Dwutygodniku”: https://www.dwutygodnik.com/artykul/888-przemiany-orfeusza.htm), np. Savalla, niestety nie było. Muzyka oczywiście była, bardzo piękna – uświadomiłam sobie, jak bardzo muzyka Monteverdiego jest sceniczna, że słuchanie jej z płyt to nie wszystko, nawet koncert – to nie jest jego pełne dzieło.
Autorzy filmu wędrują też do Frari (Santa Maria Gloriosa dei Frari), gdzie
Monteverdi został pochowany, a na płycie w miejscu pochówku zawsze leży róża –
biała albo czerwona, czasem kilka, ale kładzione jako pojedyncze, nie w
bukiecie. Byłam, widziałam, pokłoniłam się wielkiemu Claudio.
Komentarze
Prześlij komentarz