Dni listopadowe
1 listopada to dla mnie bardzo ważne święto. Tak zawsze było w naszej rodzinie. Zapewne za sprawą tragicznej śmierci brata mojej mamy, który zginął w wieku lat 23. Ja miałam wtedy 3 lata, a mojego brata, który otrzymał po nim imię, jeszcze nie było na świecie. Pamiętam z dzieciństwa przygotowania do podróży do Torunia (tam został pochowany, bo dziadkowie mieszkali niedaleko, stamtąd pochodzi cała rodzina mojej mamy), potem układanie na mogile kwiatów i zniczy, schodziła się tam cała duża rodzina, nie wszyscy naraz, ale zawsze było to kilka osób. Roz mawiało się, wspominało. Te rozmowy cały czas mi w uszach wybrzmiewają – „ach wujku!, kochana ciociu! ależ ty urosłaś! a to moja wnusia; jak się czuje Hania? przyjedziecie w tym roku?...”. Dla nas, dzieci, to była frajda – bawiliśmy się zniczami i świeczkami, bo to były czasy, kiedy znicze często gasły, a stawiało się i zwykłe świeczki, więc my zapałaliśmy te gasnące, przelewaliśmy resztki gorącego wosku z jednych do drugich, przestawialiśmy je w różnych układach, a że był to stary cmentarz, to biegaliśmy też szukać zapomnianych grobów, na których zapaliliśmy światełka. Potem, już dobrze po zmroku, jechaliśmy do dziadków na obiad i późno w nocy lądowaliśmy w domu.
Z czasem grono spotykających się przy grobie malało, a
przybywało mogił. Zmarli dziadkowie, w odstępie czterech lat; niestety, nie
udało się pochować ich razem z synem, choć miejsce było wykupione. Planowano wtedy
likwidację części tego cmentarza celem wybudowania jakiejś drogi (? a może
czegoś innego) na Rok Kopernikański i pochówki wstrzymano. Z planów tych na szczęście
nic nie wyszło, ale dziadkowie leżą gdzie indziej. Odchodzili wujkowie, ciocie,
kuzynowie… Oboma grobami długo opiekowała się kuzynka mamy, my jeździłyśmy
tylko na Wszystkich Świętych i raz latem. Odszedł nasz ojciec, potem mama,
ciocia w Toruniu jest już bardzo wiekowa, a jej dzieci zapalą znicz, ale nic
więcej, co jest absolutnie zrozumiałe. Zostaliśmy sami, zatem co roku „obsłużenie”
wszystkich – wujek, dziadkowie, rodzice i jeszcze jeden gdański nagrobek –
wymaga od nas nie lada logistyki i wysiłku. Co roku jestem bardzo zmęczona, powinnam
chyba napisać: co roku jestem coraz bardziej zmęczona 😉, ale lubię to święto bardzo i
za nic nie pozwoliłabym sobie na zwolnienie obrotów, przynajmniej dopóki mam siłę
i zdrowie.
W tym roku pogoda dopisała. Na starym cmentarzu jest bardzo
pięknie, cicho, niewiele ludzi, przynajmniej w czasie, kiedy my tam jesteśmy.
Obok leżą dwie panie, o różnych nazwiskach, obie zmarłe jeszcze przed wojną.
Nagrobek jest solidny, otoczony częściowo jeszcze zachowanym metalowym
płotkiem, ale oczywiście nigdy nikogo tam nie wiedzieliśmy i oczywiście zawsze
z grubsza chociaż zgarniamy liście i stawiamy znicz. Z drugiej strony jest grobowiec
rodzinny. Pamiętamy z dzieciństwa i młodości, że tam zawsze stało bardzo dużo
ludzi. Jedna z miejscowych cioć wskazywała na nich i mówiła cicho: „to taka bogata
rodzina…” Faktycznie, pamiętam futra, kożuchy, pelisy, lisie kołnierze i czapy
(kiedyś 1 listopada zakładało się zimowe okrycia i obuwie), co było wtedy jakimś
wyznacznikiem zamożności. Wśród nich było też dużo dzieci, czasem bawiliśmy się
razem. Teraz jest tam jedna, czasem dwie osoby. Mówimy sobie dzień dobry, a ja,
patrząc na ludzi w naszym mniej więcej wieku, zastanawiam się, czy to te dzieci?
Mogłabym zapytać, ale po co? Zawsze kupujemy dużo małych zniczy i stawiamy je
na opuszczonych nagrobkach, odczytujemy nazwiska, daty, informacje, jak np. „zginął
z ręki mordercy” albo „żona porucznika”. W tym roku natknęłam się na grób z
1861 roku! Sprzed Powstania Styczniowego! Bardzo dobrze zachowana płyta, ale napis niemiecki
szwabachą, więc trudne do przeczytania. Tyle mi się udało, że
kobieta, mężatka, urodzona w 1841, czyli miała 20 lat, jak zmarła. Że też tych
nagrobków nie zniszczono w latach tuż powojennych, w Gdańsku likwidowano całe
cmentarze.
Niespodziewanie uroczy był finał tego dnia. Siedzieliśmy u rodziców, było
późno, słońce zachodziło, pogoda cudna, na
cmentarzu niewielki już ruch, patrzę, a na świerku, który stoi
tuż obok, coś się kotłuje – myślę, sikorki, i faktycznie jedna
sfrunęła i usiadła na pobliskim nagrobku, ale ruch trwał dalej – to były
mysikróliki! Wiem, że to pospolite ptaszki, ale ja nigdy ich na żywo nie
widziałam, a są cudne w tych śmiesznych żółtych czapeczkach! Siedzieliśmy,
rozmawialiśmy cicho, więc chyba uznały nas za nieszkodliwy element
krajobrazu. Na koniec, jak zwykle pojechaliśmy zapalić znicz pod Pomnik
Poległych Stoczniowców. Kiedyś, w latach 80. i 90. było tam morze zniczy, potem
z roku na rok coraz mniej, tym razem może ze 20 się paliło.
W kolejne listopadowe święto, 11 listopada, zawsze spotykamy się na
rodzinnym obiedzie. Lubię listopad, nawet mimo tzw. działań patriotycznych.
Komentarze
Prześlij komentarz