Koncertowo

Grudzień – czyli czas Actus Humanus.

Dobrze pamiętam czas, kiedy z zazdrością i wypiekami na twarzy słuchałam w Wielkim Tygodniu transmisji koncertów festiwalu Misteria Paschalia z Krakowa. Potem Filip Berkowicz się z Krakowem rozwiódł i przyjechał do Gdańska. Chyba nie pozwolili mu zabrać marki, więc wymyślił nowy festiwal – Actus Humanus. Najpierw był tylko w adwencie, później doszła edycja wielkanocna, czyli dwa festiwale w roku z odpowiednimi „przydomkami” – resurectio i nativitas. Uczta dla ducha, piękny czas. W zeszłym roku Resurectio odbył się online, bez publiczności, i z zupełni innym niż zapowiadany programem, bo nie mgło mowy o sprowadzaniu artystów z zagranicy. Nie ma tego złego, jak się okazało, bo wystąpił Jakub Józef Orliński, a także Orkiestra Czasów Zarazy Pawła Iwaszkiewicza. Orliński był świetny, ale to Orkiestra była dla mnie objawieniem. W ogóle nie wiedziałam o istnieniu tej formacji, a dali wspaniały koncert z „polską” muzyką Telemanna. Edycji Nativitas w zeszłym roku nie  było w ogóle, za to tegoroczna była  podwójna – 10 dni po dwa koncerty dziennie. Dwa koncerty jednego dnia to nawet jak dla mnie za dużo, ale były i dni bez koncertu w ogóle, bo np. już nie dostaliśmy biletów na wieczorny (co prawda Berkowicz zapewniał na FB i w radiu, że każdy z paszportem szczepiennym na każdy koncert zostanie wpuszczony, ale bez przesady), a popołudniowy niekoniecznie nam „pasił” (jak np. koncerty carillonowe, które są gdańską tradycją, ale ja nie przepadam). Byliśmy na dwóch kameralnych, solowych – Andreas Staier na klawesynie i Krzysztof Firlus na gambie w repertuarze Mr. de Sainte-Colombe syna (w domniemaniu – syna tego ze Wszystkich Poranków Świata), i na czterech wieczornych: Zespół Marii Pomianowskiej w repertuarze adwentowo-kolędowym, Arte dei Suonatori z Carlem Philippem Emanuelem Bachem (doskonałe!), Ensamble Coresspondances zaprezentowali Charpentiera (bajka!) i Orkiestra Czasów Zarazy ponownie ze Stil Polonaise, tym razem nie Telemannowiskim, a pochodzącym ze słynnego zbioru przechowywanego w Stadtbibliothek Danzig pod sygnaturą Ms 4023, zbioru melodii opracowanych przez niejakiego Johanna Heinricha Dahlhofa (1704–1764), a spisanych przez jego syna. Manuskrypt ów zaginął w czasie ostatniej wojny, na szczęście jest znany z pieczołowitej kopii szwedzkiej, i tam – zapewne równie pieczołowicie – przechowywanej. To był dla mnie najmocniejszy punkt programu, niesamowity koncert. Może szef trochę za dużo mówił – utwory były krótkie, a on przed każdym coś opowiadał. Mówił ciekawie, ale w ten sposób całość nabrała zbyt prelekcyjnego charakteru i sama muzyka nie miała jakby warunków, żeby dobrze wybrzmieć. Doskonały był Witek Broda, ubrany jak wiejski muzykant – jego instrument opisano jako skrzypce ludowe, po angielsku fiddle, w odróżnieniu od violin, ha! Grał tak, że iskry się niemal sypały. Bardzo ciekawe było wybrzmiewanie jednego instrumentu po drugim, przeplatanie się różnych tonacji fiddle i violin. Już sprawdziłam, że wydali dwie płyty, właśnie z Telemannem i z tym „gdańskim” repertuarem, oczywiści obie zakupię (poczekam trochę, bo a nuż jakiś Gwiazdor na to wpadnie?). Wituś drugi z lewej:



Fajnie było niemal codziennie iść na koncert, zawsze mi potem tego czasu żal, że już minął. No, ale żyjemy dalej i czekamy na Resurectio.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Wakacje

Podwójne 500

Cortona