Perugia
Pierwsze (ale nie dziewicze) wrażenie – miasto nieoczywiste. Nie dziewicze, bo byłam tam w 1994 roku. Mieszkaliśmy wtedy z przyjaciółmi w domu nieopodal Pozzo (Valdichiana). Pewnego dnia wyskoczyliśmy do Perugii. Niewiele z tego wyskoku pamiętam – pinakotekę, oczywiście fontannę, i chyba tyle. Pamiętam też, że poszliśmy coś zjeść, dzieci przyjaciół, szesnastolatek i około dziesięciolatka, domagały się pizzy, a restauracja, w której zasiedlimy, pizzy nie serwowała, więc były jakieś kwachy (raczej kwaski J, nie pamiętam, czy młodzi się pogodzili z brakiem pizzy, czy zmieniliśmy lokal.
Nieoczywiste – bo zaskoczyło mnie jak stolica Umbrii od pierwszego wejrzenia różni się od toskańskiej Florencji. Nie chodzi mi o różnicę w zabytkach, itp., to wiadomo. Florencja jest cudowna, ja jestem zakochana w każdym jej kamieniu, w każdym zaułku i każdym jej widoku, ale jest jednak pewnego rodzaju skansenem (tzw. centro storico), prawda, że nie aż takim, jak Wenecja. W Perugii spodziewałam się czegoś podobnego, a spotkałam żywe miasto – miejscami mało urokliwe, trudne, szorstkie. Spodobało m i się, będę chciała tam wrócić już na to przygotowana.
Najpierw muzeum (Galleria Nazionale dell’Umbria) otwarte po długiej renowacji – z zapowiedzią nieskończoności :-)
Piękne obrazy i na całej niemal trasie ekspozycji wygodne miejsca do przysiadania, a w sklepiku długa półka Artemizji :-)) - na ekspozycji jej nie ma, jest tylko Orazio, śliczna Santa Cecilia, i, z feministycznej półeczki, siostra Plautilla Nelli (Santa Catarina).
W muzeum jest reprezentowany Perugino, warte pokazania są freski w pobliskiej Collegio del
Cambio; postaci historyczne i alegoryczne, sceny chrystologiczne; na końcu słynny autoportret; dekoracje sklepienia według jego projektu, realizacja dziełem wielu artystów.
Plan po galerii obejmował punkty nieoczywiste
(tak jak sama Perugia), z których żaden niestety nie został zrealizowany.
Kościół San Prospero, datowany na VII–VIII w., z widocznymi w strukturze ścian elementami
etruskimi i takąż urną z czytelną inskrypcją okazał się niedostępny; znajduje się
na terenie dużego założenia, którym zarządzają zakonnicy (od Jana Bosco, czy
jakoś tak). Nawet nie zdołaliśmy go z zewnątrz dostrzec, może rozebrali w cholerę,
przecież Etruskowie to poganie, prawda? Kościół San Michele Arcangelo, w którym
zachowały się korynckie kapitele i krzyże templariuszy, był, owszem, dostępny,
ale odbywał się w nim ślub. Z doświadczenia wiemy, bo już nie raz tkwiliśmy w podobnych wypadkach jak
te dziady pod kościołem, że takie śluby mogą trwać bardzo długo, a ten dodatkowo
wyglądał na dopiero zaczęty, bo goście się jeszcze pomału schodzili, więc
odpocząwszy trochę na kamiennych ławkach (chłodnych! w cieniu! co ważne, bo oba
te kościoły znajdują się daleko od centrum i wymagały kluczenia po uliczkach, chodzenia
w te i z powrotem, nierzadko po schodach o ponad setce stopni – liczyłam dla
zachowania równowagi umysłu) wróciliśmy do centrum. Tam znajdował się trzeci
punkt zaplanowanej eksploracji miasta – Chiesa di Compagna delle Morte, który był
zwyczajnie zamknięty, bez żadnej dodatkowej informacji, nie to nie. Zaraz obok
stoi katedra, no to weszliśmy, żeby chociaż coś. Mają tam relikwię – obrączkę ślubną
Marii, którą w 1473 roku ukradli z Chiusi.
W każdym razie dzień należy zaliczyć
do bardzo intensywnych – według wskazań telefonu kilometrowo nie było to nic nadzwyczajnego,
10,6 km, ale, po pierwsze – w warunkach ekstremalnych temperaturowo i
słonecznie, po drugie – aż 30 pięter!
Komentarze
Prześlij komentarz